40 lat LKJ „Ostroga” Opole. Wspomina Andrzej Marchewicz, w LKJ „Ostroga” od 1986 r. Prezes w latach 2002-2014

Ponieważ w tym roku obchodzimy 40 lecie istnienia naszego Klubu – mimo , że nie jestem w nim od początku – chciałbym podzielić się swoimi wspomnieniami o Klubie i ludziach którzy tworzyli jego historię. Pierwsze kroki w Klubie zrobiłem dzięki ś.p. Ryśkowi Berendowiczowi. To on namówił mnie i innych z Energomotażu  Zachód wpierw na rodzinny kulig a później na szkółkę jeździecką . Szkółkę prowadził „ataman” Piotrek Zdybowicz. To były niezapomniane chwile. Piotrek był ( i jest ) tak dobrym nauczycielem, że do dziś bawię się w tą konną rekreację.  Z tego okresu pamiętam – i chyba nie tylko ja – jedną wspaniałą parę , tworzyła ją Jola Zdybowicz  z  Jontkiem . To była  piękna para. Jontuś do dziś – już jako emeryt – znajduje się w naszej stajni,  jest w tej chwili najstarszym w niej koniem.

Andrzej Marchewicz na koniu. Fot. z prywatnego archiwum AM. Kto rozpozna pozostałe konie i jeźdźców?
Andrzej Marchewicz na koniu. Fot. z prywatnego archiwum AM.
Kto rozpozna pozostałe konie i jeźdźców?

W tym czasie miałem również przyjemność  doskonalić  swoje umiejętności jeździeckie pod okiem niebywałego pedagoga i fachowca – ś.p. Janusza „Dziadka” Zapendowskiego. To była postać. Zawsze elegancko ubrany, szarmancki wobec kobiet. Potrafił zarazić  innych swym entuzjazmem do koni.

W tym czasie był w Klubie zatrudniony autentyczny masztalerz – Pan Fredek Flaga. My natomiast (rekreanci) po zajęciach rekreacyjnych sami prowadziliśmy zakarmianie koni oraz sprzątaliśmy stajnie. Na początku była to jedna stajnia – dzisiaj „Jontek”, a później i druga – „Molar”. Był to wspaniały czas kiedy dzięki tym czynnościom mogliśmy jeszcze bardziej poznać zachowanie koni i poczuć się odpowiedzialnymi za klub.

Nie sposób nie wspomnieć  tu również „Pana Doktora Nieludzkiego” ( a skąd ta nazwa –kto wie ?) Wojtka Starczewskiego, Adama Wiercińskiego, Andrzeja Wróblewskiego i wielu wielu innych, że o koniach : Najka, Melib, Czeremosz, Dan i inne nie wspomnę. Ale to już może w innych ( członków klubu ?) wspomnieniach.

Andrzej Marchewicz


Po raz pierwszy w siodle. Wspomnienia jeździeckie

Pamiętam jakby to było wczoraj. Była zima 1986 roku, pracowałem wtedy w jednej firmie z Ryśkiem Berendowiczem. Któregoś dnia  Rysiek  zaproponował zorganizowanie kuligu w „jakimś” klubie, obiecując niezapomniane wrażenia. Na kulig wybraliśmy się całą grupą. Mieliśmy przygotowane jedne sanie, na których jechali dorośli, do nich doczepiliśmy małe sanki z dziećmi. Pogoda była piękna: słońce, mróz – 15 C i wspaniały śnieg. Saniami powoził Kuba Marczak. Poza zaprzęgowymi końmi szły trzy konie pod siodłem. Na dwóch z nich jechali : Rysiek Berendowicz i Staszek Skakuj, trzeciego konia, siwą klacz Maderę, przeznaczono dla nas, co było prawdziwą niespodzianką. Dla większości miała to być pierwsza jazda w siodle. W czasie pięknej sanny co jakiś czas jeźdźcy zmieniali się na Maderze. W drodze powrotnej z lasu przyszła kolej na mnie. Chcąc nie chcąc „wlazłem” na kobyłę. Okazało się, że na to czekał Rysiek. Tak jakoś ustawił nasze konie, że niepostrzeżenie dla mnie nagle sanie znalazły się 300 m przed nami. I wtedy zaczęło się. Jak zwykł mówić mój przyjaciel, Adam Wierciński cytując Sienkiewicza, „ … i konie wzięły impet największy” – tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. Najgorsze jednak było dopiero przede mną. Zbliżaliśmy się do drogi – dzisiejszej obwodnicy. Tempo było zawrotne, a tu jeszcze znak STOPu przed nami. W panice zacząłem myśleć, gdzie to „bydlę” ma hamulec. Nie znalazłszy na to pytanie odpowiedzi poddałem się pędowi z głębokim postanowieniem utrzymania się na grzbiecie konia.

Wszystko skończyło się szczęśliwie a konsekwencją kuligu było zorganizowanie szkółki jeździeckiej dla osób, które w nim uczestniczyły. Zapisała się prawie całą „kuligowa” grupa, między innymi Boguś Angerman, Jasiu Rak i Jacek Piekarczyk. Część z nas do dzisiaj pozostała w Klubie, część stopniowo wykruszyła się ale dla wszystkich z kuligiem wiążą się niezapomniane przeżycia.

Andrzej Marchewicz


Wspomnienia jeździeckie

Białegostoku gdzie był działaczem i instruktorem  Klubu Jeździeckiego „Białystok”. Był też pierwszym naszym instruktorem. Wspólnie z KJ „Białystok” zorganizował w latach 1975 i 1976 obozy jeździeckie w Strabli nad Narwią (30 km koło Białegostoku), w których uczestniczyły też nasze klubowe konie (Umer, Morał, Miła) i członkowie naszego Klubu. W latach 1986 i później oba nasze kluby uczestniczyły w organizowanych w Polsce po raz pierwszy konnych rajdach długodystansowych. Z KJ „Białystok” zostały zakupione do naszego klubu konie : Kalif, Kaja, Dobitka, Cytrona, Czeremosz.

Współpraca trwała aż do lat dziewiędziesiątych tj. do czasu wyjazdu Bogdana z rodziną do Kanady.

Potocznie mówi się o Nim, że w przeróżnych ówczesnych instytucjach „wydeptał” i założył LKJ Ostroga Opole przekonując decydentów i urzędników.

Kuba

Wspomnienia ” Żabki „

Na wstępie się przedstawię . Nazywam się Joanna Święcicka. Wielu osobom to nic nie powie ale jeśli przedstawię się jako „ŻABKA” to sytuacja się zmieni.

Przez wiele lat jeździłam w klubie, prowadziłam szkółki jeździeckie , zajęcia rekreacyjne, trenowałam grupę skacząca przez przeszkody i byłam czynnym zawodnikiem sportowym .

Moja przygoda z  „Ostroga ‘’ zaczęła się w wieku 11lat kiedy to w szkole do której wtedy chodziłam rozniosła się informacja o naborze na szkółkę jeździecką.  Na pierwsze zajęcia przyjechałam z tatą i wtedy okazało się że na zajęcia przyjmują dzieci w wieku 12lat, i raczej wyższe niż ja J

Z racji tego że na pierwszych zajęciach głownie była teoria i czyszczenie koni ,pozwolono mi zostać. Na koniec  zajęć osiodłano kilka koni ,wyprowadzono na hale i pokazano jak należy wsiadać- tu już się zaczęły schody ponieważ mi przypadł piękny gniady  Lewin , a z tego co pamiętam do małych koni on nie należał. Wsadzono mnie na siodło oprowadzono po hali i na tym pierwsze zajęcia się skończyły. Myślałam że przygodę z końmi będę musiała odłożyć na rok lub więcej jak podrosnę na tyle że będę umiała sobie osiodłać konia, jednak tato jakoś przekonał moją Panią instruktor Wiolete Żużałek żebym pozostała .Warunek był jednak taki że cała szkółkę przejeżdżę na Cekinie. Kto znał Cekina to wie że raczej nie było mi łatwo ze względu na jego charakter i nieprzewidywalność.

Kolejne jazdy mijały bardzo szybko . Nadszedł czas egzaminu .Na początku teoria –uczyłam się z wydrukowanych kartek z podstawowymi informacjami dotyczącymi budowy konia, siodła, tranzelki, maści koni , sposobu żywienia ,sportów konnych  i innych podstawowych przydatnych informacji. Teorie zdałam i przyszedł czas na praktykę. Oceniano czyszczenie , siodłanie a potem już umiejętności jeździeckie. Jazda w zastępie poszła gładko natomiast jazda indywidualnie przez cale okrążenie skończyła się na kilku kółkach galopu. Wtedy Cekin był dla mnie  nie do opanowania ,mimo to nie spadłam i potrafiłam po jakimś czasie znaleźć się na końcu zastępu. Egzaminatorzy w składzie Pani Wioleta , Pan Marek Marczak i Pan Janusz Zapendowski orzekli że egzamin zdałam i mogę uczęszczać na jazdy doszkalające. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z jeździectwem która trwała spory kawałek mojego życia.

A skąd pseudonim  „ŻABKA” – na jazdy przychodziłam w zielonym dresie i zielonych kaloszach ,któregoś dnia ze względu na kolorystykę mojego stroju  Pan Janusz Zapendowski nazwał mnie Żabką i tak już zostało na długie lata.

Joanna Święcicka

Wspomnienia – Fragment

Jak to się zaczęło? Pewnie wspomniałam w domu, że chciałabym zapisać się na szkółkę jeździecką, może poprosiłam mamę, żeby zapytała swoją koleżankę z pracy, panią Danusię Struk, kiedy zaczynają się zajęcia i ile ta przyjemność kosztuje.  To mogło być w maju lub czerwcu 1986 roku.

Okazało się, że zajęcia szkółkowe zaczynają się dopiero we wrześniu, ale pani Struk zaproponowała, żebym przyszła jeszcze przed wakacjami i sprawdziła, czy rzeczywiście jazda konna mi się spodoba. I tak pewnego słonecznego dnia znalazłam się przed jedyną wtedy stajnią LKJ Ostroga. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi, którzy, w przeciwieństwie do mnie, wyglądali, jakby wiedzieli, co tam robią. Pokonałam nieśmiałość i weszłam do stajni.

Zaczęło się standardowo – nauka czyszczenia i siodłania. Siwy Pedro całkiem cierpliwie znosił niepierwsze w jego życiu nieudolne próby wciskania wędzidła w zęby. Kiedy uporałam się z zadaniem przygotowania go do jazdy, wyszliśmy na padok, wgramoliłam się na siodło i zaczęłam pierwszą lekcję jazdy konnej na lonży. Przed wakacjami odbyłam jeszcze jedną czy dwie takie lekcje, ale już nie pamiętam, na jakich koniach. Utwierdziłam się w przekonaniu, że chcę się zapisać na szkółkę.

Od września zaczęły się regularne zajęcia dwa razy w tygodniu.  Nasz instruktor, pan Janusz Zapendowski, przydzielił nam konie. Jak się później okazało, jeździliśmy na nich przez całą szkółkę. Mnie przypadł w udziale kary Witusz, wałach stateczny i nieco melancholijnie usposobiony, bardzo zaprzyjaźniony z siwym Cyklopem. Poza nimi naszą grupę szkoliły gniady Kalif i jego również gniada sąsiadka Kaligrafia zwana Kają, nieco ciemniejsze od nich Umer i Melib, prześliczna ciemnogniada Targowica z nietypową odmianą na głowie, nie wiedzieć czemu nazywana Nają oraz kasztanowaty, potężny Czetnik o stoickim usposobieniu i ciemnokasztanowy, równie wielki Oranż. Ten ostatni, o ile pamiętam, dość często z powodu kontuzji stał w boksie, a później szalał na jazdach tak, że w końcu został sprzedany jako nienadający się ani do rekreacji, ani do sportu. Wieść gminna głosiła, że poszedł pracować w lesie. Pedro od czasu do czasu zasilał tę stawkę, ale większość czasu również spędzał w boksie lecząc kontuzję. Sprawności już nie odzyskał i również został sprzedany, chyba nawet wcześniej niż Oranż.

Pewnie tym, którzy obecnie rozpoczynają przygodę z jeździectwem od wizyty w sklepie,  z którego wychodzą zaopatrzeni w kask lub toczek, oficerki lub przynajmniej sztylpy i sztyblety, bryczesy, rękawiczki i palcat, trudno sobie wyobrazić, że wtedy większość z nas przebierała się w szatni pod trybunami w jakieś zużyte spodnie, nienadające się do noszenia w innym miejscu bluzy czy swetry i możliwie najwyższe kalosze. Za palcat służył odpowiedniej długości prosty, giętki patyk, który łamało się po drodze z przystanku do Klubu. Patyki te później wtykało się między deski ławek na trybunach i, jeśli nikt wcześniej ich nie wyciągnął, używało się ich podczas kolejnej jazdy. Na głowy wkładaliśmy obowiązkowo koszmarne białe, plastikowe kaski hokejowe, w których nikt nie wyglądał dobrze, i z zazdrością patrzyliśmy na posiadaczy czarnych, eleganckich toczków.

Dość szybko zorientowałam się, że aby wkraść się w łaski wszechwładnego pana Janusza, należy zaraz po przebraniu się ruszyć do stajni i szybko chwytać za widły. Jakieś romantycznie usposobione dziewczę, które zechciało w jego obecności wyrazić swą miłość do koni kwiecistymi słowy, szybko zostało sprowadzone na ziemię krótkim stwierdzeniem, że temu uczuciu najlepiej daje się wyraz z widłami lub miotłą w ręku.  Słuchałam tego dictum nie bez satysfakcji, zawzięcie machając brzozowym drapakiem. Dopiero kiedy obrządek był skończony, można było z czystym sumieniem zasiąść na trybunach i oglądać kończącą się poprzednią jazdę.

Stajnia była miejscem magicznym, po wejściu do niej natychmiast zapominało się o wszystkich smutkach i problemach. Przyjeżdżałyśmy do niej z Aśką Zalwert co najmniej godzinę przed jazdą. Jako że autobusy docierające do Bierkowic jeździły rzadko i kapryśnie, wolałyśmy mieć solidny zapas czasu, żeby zdążyć przed jazdą wyrazić swą miłość do koni.

Agnieszka Krzyżańska – Duś

Wspomnienia – Fragment

Moim kolejnym ulubionym koniem była gniada Norma. Podobnie jak wcześniej Madera, nie cieszyła się popularnością wśród osób jeżdżących w tych dniach, co ja. Dzięki temu znowu miałam „swojego” konia prawie na wyłączność, oczywiście na „swoich” jazdach. Norma wyróżniała się niesamowicie miękkim kłusem. Tak miękkim, że łatwiej było jeździć na niej ćwiczebnym niż anglezować. Wcześniej, przyzwyczajona do wybitnie twardego kłusu Witusza, anglezowałam zbyt wysoko. Dzięki Normie oduczyłam się tego bardzo szybko. Zgodnie z prawidłowością, którą wcześniej zauważyłam, Norma miała za to strasznie niewygodny galop – miotała jeźdźcem po siodle jak wielbłąd. Twardokłusy Witusz natomiast, w galopie nosił bardzo miękko. Ogromną zaletą Normy, poza brakiem licznego grona wielbicieli jej talentu, był fakt, że lubiła podgryzać i kopać inne konie, dzięki czemu znowu mogłam jeździć poza zastępem. Po rychłej sprzedaży Normy zostałam bez ulubieńca na jakiś czas. Czasem udawało mi się dostać Najkę albo Cytronę, nie przepadałam natomiast za jazdami na Czetniku.

Po dość długim czasie, kiedy to koni rekreacyjnych przybywało tylko, gdy któryś przechodził do nas ze sportu, w stajni pojawiły się nowe nabytki. Pamiętam niską karą Kamerię, która nie widziała na jedno oko, i jej równie niskiego i karego syna Kameruna. Kameria nie zagrzała u nas długo miejsca, bo ze względu na częściową ślepotę, była dość płochliwa. Jej syn stał się na jakiś czas moim kolejnym ulubieńcem, ale i on długo u nas nie przebywał. Dłużej została gniada Diversa, która bardzo dziwnie stawiała nogi. W ruchu wyglądała, jakby jej stawy miały zbyt luźno przykręcone śrubki. Jeździec też to czuł, dlatego nie przepadałam za jazdą na niej. Kiedy po pewnym czasie ktoś wpadł na pomysł rozmnażania klubowych koni, Diversa została mamą całkiem udanej gniadej klaczki.

Prawie każdy nowy koń najpierw był sprawdzany w sporcie, a kiedy okazywało się, że nie przejawiał wybitnego talentu, trafiał do rekreacji. Pewnego dnia wszystkich zaskoczył widok oryginalnej nowoprzybyłej do stajni pary. Jontek, jasny, niski i dość drobny kasztan z latarnią, patrzył na nas niebieskimi oczami. Pierwszy raz widziałam rybie oko u konia. Jeszcze bardziej oryginalna była jego półsiostra Frezja, wysoka, o niezwykłej brudnokasztanowatej maści łypała na nas jednym rybim okiem, podczas gdy drugie było całkiem zwyczajne. Frezja nie sprawdziła się chyba w sporcie i dość szybko zniknęła ze stajni, a Jontek został w niej na bardzo długo, szkoląc niezliczone zastępy jeźdźców i zdobywając wierne grono fanów. Jako że nie było już w stajni Oranża, stał się parą dla Czetnika. Wyglądali trochę jak Flip i Flap – wielki flegmatyczny Czesiek i niski, drobny Jontuś. Podczas jazd na hali obaj zachowywali się podobnie – ciężko było ich zmusić do żwawszego ruchu. Jontek zaskoczył mnie kiedyś podczas jazdy w teren. Był to wyjazd zorganizowany na cześć jakiejś ważnej persony. Załapałam się na niego zupełnym przypadkiem, po prostu znalazłam się we właściwym czasie i miejscu. Pamiętam, że jechały z nami też Ewa Czajkowska i Aśka Piotrowska. Zamiast jak zwykle do lasu, pojechaliśmy na drugą stronę ulicy Wrocławskiej i dotarliśmy do skoszonego pola. Zastęp prowadził sam prezes Kuba, którzy zarządził ustawienie się ławą. Kiedy ruszyliśmy kłusem, od razu było wiadomo, czym się to skończy. Konie zerwały się do galopu, a stawkę prowadził Jontek, który wygrał ze wszystkimi w cuglach, nie pozwalając się zwolnić, póki nie wylądował w nieskoszonej jeszcze kukurydzy. Ten sam Jontek, którego bez palcata nie można było zmusić do żywszego ruchu na padoku czy ujeżdżalni!

Kiedy indziej przyjechawszy do stajni wcześniej, obserwowaliśmy konie wypuszczone na halę. Właśnie do stada dołączyły jakieś nowe, więc zgromadziliśmy się na trybunach przyglądając się im z ciekawością. Ze zdziwieniem zauważyłam, że przywódcą stada jest leniwy, spokojny, stoicki, niewysoki Jontuś. To on przejął pałeczkę po Melibie, który wcześniej przewodził stadu, i właśnie tłumaczył nowym, kto tu rządzi. Pierwszy raz miałam okazję widzieć, jak się to odbywa. Widowisko było bardzo interesujące. Jontek nie opuszczał „nowego” ani na moment, biegł z nim bok w bok, spychając w ustalonym przez siebie kierunku, dopóki nie uznał, że tamten już mu się całkiem podporządkował i wykonuje jego polecenia. Co to były za konie? Może Loran i Łasin, późniejsi ulubieńcy Ewy – Piłeczki i Aśki? A może dereszowaty Frampol albo kasztanka Ostrawa, która miała strome pęciny i ciągle się potykała? Albo półbracia Dąb i Molar – bardzo ważna para w historii Klubu?

Dąb i Molar pojawili się jednocześnie, wyglądali bardzo podobnie – dwa urocze kasztanki niewysokie i miśkowate z wyglądu. Arabo-murinsulany szybko zostały określone mianem „murków”. Mimo zewnętrznego podobieństwa i łączącego je pokrewieństwa, murki bardzo różniły się od siebie charakterem. Poczciwy Dąbek szybko zyskał sobie miłość dzieci – spokojny, łagodny, posłuszny cieszył się ogromnym powodzeniem wśród jeźdźców. Jego braciszek Molar miał zgoła inne zwyczaje. Nie określiłabym go jako konia narowistego czy złośliwego, ale jedna z moich koleżanek, jeżdżąca od dawna i regularnie, przyznawała, że boi się na nim jeździć. Molar po prostu miał charakterek. Nie zapomnę pewnej jazdy na łące. Dosiadałam Molara, a akurat trafiło się, że instruktor miał ochotę na skoki. Pomiędzy drzewami stała jakaś niewysoka przeszkoda. Nie pamiętam już, jak była skonstruowana. Molar swoje niezbyt imponujące warunki fizyczne nadrabiał ogromnym sercem do skoków. On to chyba po prostu uwielbiał. Szedł na przeszkodę prosto i z wyraźną radością, nie trzeba było właściwie go naprowadzać, sam chciał skoczyć. Czasem wręcz jeździec musiał go powstrzymywać, bo kiedy już zaczął skakać, przy kolejnym nawrocie sam wybierał najazd na przeszkodę, nawet jeśli człowiek wcale nie miał zamiaru jej pokonywać. Zawsze skakał z dużym zapasem.

Dzięki Molarowi właśnie rozpoznaliśmy się z dwojgiem ludzi z Klubu, spotkawszy się nad morzem. Pracowałam tam w czasie wakacji, kiedy już byłam instruktorką. Prowadziłam bladym świtem dwugodzinne jazdy po plaży. Bywało różnie, bo często trafiali się odważni, którzy mimo górnych zapowiedzi okazywali się zaledwie poczatkującymi jeźdźcami i galop po plaży wyraźnie przerastał ich możliwości. Pewnego poranka jednak przed stajnią pojawiło się dwoje ludzi, którzy nie skłamali zapowiadając, że umieją jeździć. To była jedna z dwóch najprzyjemniejszych porannych jazd. Wracając stępem przez las, zaczęliśmy rozmawiać, oczywiście o koniach i jazdach. Jakoś zeszło na koniki niewielkiego wzrostu i oczywiście wspomniałam o Molarze, nie podając jednak jego imienia. Kiedy scharakteryzowałam jego niezwykły zapał do skoków, pan powiedział zwracając się do żony: Popatrz, to całkiem jak nasz Molar. No i tak się poznaliśmy w Łukęcinie, nie spotkawszy się wcześniej w Klubie.

Agnieszka Krzyżańska – Duś

Wspomnienia Danusi Struk

Wspomnienioa Danusia Struk

DAWNO TEMU W „OSTRODZE”  –  WSPOMNIENIA WALDKA  KOTASA

A było to tak! Dawno, dawno temu… bo w roku 1977 otwierając we wrześniu nowy sezon w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu, ówczesny dyrektor, Bogdan Hussakowski, poinformował, że nawiązał kontakt z rozwijającym się Klubem Jeździeckim „Ostroga” w Opolu-Bierkowicach i zaistniała możliwość nauki jazdy konnej, będącej jednym z elementów wyszkolenia aktora, kurs oczywiście na koszt Teatru. Wzbudziło to spore zainteresowanie, żeby nie nazwać tego entuzjazmem. Z czterdziestu kilku osób zespołu, chęć uczestnictwa w takim kursie zgłosiło około dwudziestu osób. Młodzież, taka dwudziestokilkuletnia, oczywiście z chęci przeżycia przygody, a starsi, zwłaszcza dojrzałe koleżanki, chcąc wykazać swą niezużytą sprawność fizyczną i przydatność zawodową.

Na pierwszą wizytę w klubie podstawiono nawet teatralny autobus, który dowiózł grono ochotników do Bierkowic. Powitał grupę Prezes Stanisław Fuksa i młody, długowłosy instruktor, będący jeszcze studentem, Marek Marczak zwany Kubą. Oprowadzono nas po stajni, opowiadając o koniach. Stały one w jednej stajni, tej z lewej strony patrząc w kierunku ujeżdżalni, a było ich około dwudziestu. Nie było zamykanych boksów wszystkie konie były na uwiązach, a kilka z nich ustawiono po dwa w boksie. Tylko niektóre wykorzystywano do nauki jazdy i rekreacji, bo te będące stajenną elitą, pracowały jako konie sportowe. Początek wizyty był w miarę sympatyczny, aż do czasu kiedy zaczęły się problemy, bo trzeba było wejść do boksu uważając na wszystkie zagrożenia, na jakie potencjalny jeździec był narażony podchodząc z tyłu do konia, a czasem wchodząc między dwa konie w dość wąskim boksie. Więc ten wstępny egzamin z odwagi już wyeliminował kilka uczestniczek. Jedna z nich wymagała nawet interwencji lekarskiej, bo przygotowana na ewentualność kontaktu z koniem uzbroiła się w kostki cukru, a pazerny Bryczko widząc cukier i jeszcze słodszą dziewczynę, wziął do pyska cukier razem z jej dłonią. Nastrój grozy narastał z każdą chwilą. Czyszczenie kopyt było kolejną przeszkodą nie do przebycia. A mimo to znalazła się cała grupa odważnych , którym udało się wdrapać na siodło. Dopingowani przez grupę obserwującą, w szalonym stępie dzielnie pokonywali kolejne okrążenia hali, aż doszło do próby zakłusowania. Trudno jest opisać bałagan jaki powstał, wysiłki Kuby Marczaka, który starał się zapanować nad sytuacją, na nic się zdawały, przerażeni jeźdźcy i amazonki dzielnie walczyli z grawitacją, a zdezorientowane konie robiły co chciały. Niemniej pierwsza lekcja nauki jazdy konnej była niezwykle owocna.

Przez kilka tygodni w Teatrze o niczym innym się nie mówiło. Panowie generalnie przechwalali się swymi osiągnięciami w umiejętności porozumiewania się z koniem, zachwalając dzielność i dzikość „swojego”rumaka, choć nie zawsze potrafili przypomnieć sobie jego imienia, bo też imiona trafiały się dość egzotyczne. A panie ukrywając cierpienie oglądały sobie wzajemnie siniaki na udach i pośladkach spowodowane kontaktem z niewygodnym siodłem lub zbyt twardym podłożem ujeżdżalni. Na następną lekcję przybyło już znacznie mniej chętnych… na następną jeszcze mniej… i w końcu pozostała niewielka grupa aktorów, która z „Ostrogą” związała się na dłużej. Byli w niej: Kuba Zaklukiewicz, Grześ Heromiński, Darek Skowroński i ja Waldek Kotas. Doskonalenie umiejętności jeździeckich były pretekstem do nawiązywania, niezwykle barwnych kontaktów i zabaw towarzyskich. Grupa studentów z AKJ pełniąca rolę instruktorów i starsi stażem sympatycy jeździectwa, przygarnęli nas pod swoją opiekę i trzeba przyznać robili to wspaniale. Kuba Marczak, Piotrek Zdybowicz, Rysiek Jóźwicki, Andrzej Wróblewski, Andrzej Grocholski, „Bongiorno”, „Kaskader”, a też nieco młodsi Karol Piechota, Stasio Hutnik i inni, oraz grono wspaniałych, ślicznych, młodziutkich amazonek , których nazwisk, przez grzeczność, nie będę ujawniał, aby nie zdradzać ich obecnego wieku, tworzyli atmosferę, dzięki której chciało się bywać w klubie. Powstawały pary, z których niektóre przetrwały do dziś, co można zaobserwować w związku państwa Marczaków. Wszyscy byli młodzi i skorzy do zabawy, mnie i moim teatralnym kolegom też niczego nie brakowało. Spowodowało to, że już wiosną 1978 roku zostałem członkiem LKJ „Ostroga”w Opolu i otrzymałem legitymację z numerem 38 (mam ją do dzisiaj).

W tym czasie w stajni było około dwudziestu koni. Opiekował się nimi masztalerz pan Fredek Flaga. Ja najczęściej miałem kontakt z siwym Zbarażem, a w stawce koni do rekreacji były: Wasano, Bryczko, Pompon, Nestor, Amazonka, Wiza, Czara, dwie klacze najczęściej wykorzystywane do zaprzęgu Westalka i Askela, był Hubertus siwe wielkie konisko, na którym jeździł Kuba Marczak, Zastawa jeżdżona przez Piotrka Zdybowicza, Dryl ulubieniec głównego instruktora jazdy w klubie Wojtka Turowskiego, Umer jego żony i kilka innych , których nazw już niestety nie pamiętam. Zresztą mówię tu tylko o koniach które były na początku mojego kontaktu z „Ostrogą”, bo co rok konie w stajni się zmieniały przybywając lub ubywając.

Zwykle spotykaliśmy się w stajni w niedzielne poranki i ruszaliśmy w teren przez pola w stronę Sławic i dalej na łąki owczarni pod Wrzoskami lub w stronę jakiejś restauracji w nieodległej miejscowości gdzie można było znaleźć piwo i coś do zjedzenia. Najczęściej jednak zatrzymywaliśmy się na polance za brodem pod Sławicami gdzie konie mogły skubać trawę, a my biesiadowaliśmy przy ognisku, korzystając z kąpieli słonecznych i wodnych w płytkim strumyku. Powroty bywały zwykle późnym popołudniem, a zdarzyło się, że konie znudzone spacerem po łące, wspominając porcję owsa w stajni, wróciły do niej bez nas. Na tej polance odbywały się różne spotkania towarzyskie, nie tylko te rekreacyjne, ale również z okazji „Hubertusa” czy poprawin weselnych Rysia Jóźwickiego z niezapomnianą Elą Piwek.

A potem były wakacje 1978 roku i niezwykły, przynajmniej dla mnie, obóz jeździecki, który Klub zorganizował w Turawie przy Ośrodku Więziennictwa Korab. Dojechaliśmy tam wierzchem, jadąc przez całe miasto pod wodzą Kuby Marczaka. Po drodze miałem już przygodę, bo dosiadany przeze mnie Pompon nie chciał przejść przez przejazd kolejowy w Kolonii Gosławickiej. Zastęp się oddalał, ja usiłowałem przepchnąć go przez tory, a on tańczył przed torami blokując przejazd ustawiającym się za nami autom. Wreszcie jeden z kierowców nie wytrzymał i przygazował maluchem usiłując nas na siłę wyprzedzić. Pompon oganiając się przed natrętem wierzgnął lewą nogą i trafił intruza w drzwi. Kierowca ruszył do przodu, wyprzedził zastęp, zatrzymał się na poboczu i czekał aż nadjadę.. Obejrzał rozwalone drzwi i z miną nie najweselszą powiedział w stronę Pompona: „Oj, niedobry konik, niedobry!” „Oj, głupi kierowca , głupi” – powiedziałem. Odpowiedzi nie usłyszałem.

Przejechaliśmy przez Zbicko, potem kawałek lasem i galopem wjechaliśmy do Niwek. Ku naszęmu zdziwieniu i satysfakcji usłyszeliśmy bicie dzwonu alarmowego, w który biła dość przerażona kobieta reagując na naszą szarżę. Na szczęście obyło się bez większej awantury. Stamtąd było jeż kilka koków do celu. Na miejscu czekał na nas Piotrek Zdybowicz, niewielki baraczek i las. Po radosnym powitaniu konie rozsiodłano, przywiązano do drzew i niedawni jeźdźcy wrócili do Opola. Został tylko Piotrek Zdybowicz i ja. Obóz rozpoczynał się dopiero za kilka dni. W tym czasie trzeba było przygotować rozmieszczone wokół baraku boksy dla koni, karmić i ruszać konie i przygotować miejsce na obóz, a przywieziono jeszcze dwie wielkie przyczepy siana luzem, które trzeba było ułożyć w baraku. Roboty starczało dla nas dwóch od rana do wieczora, a sił jeszcze tylko na upojną kolację. Na szczęście skazani , którzy w ramach resocjalizacji stanowili personel sąsiadującego z nami Ośrodka Więziennictwa, za zgodą kierownictwa ośrodka, z ochotą nam w tym pomagali. W zamian byliśmy pośrednikami w ich kontaktach z obficie zaopatrzonym i tanim bufetem w ośrodku, do którego oni nie mieli wstępu. Kiedy wreszcie zjawiła się reszta obozowiczów dokończyliśmy budowę wiaty, konie miały wreszcie dach nad łbem, uczestnicy rozbili między drzewami swoje namioty i zaczęło się pełne atrakcji obozowe życie.

Co dzień mieliśmy przynajmniej dwie ponadgodzinne jazdy w teren, które prowadził Kuba Marczak, Piotrek Zdybowicz lub Wojtek Turowski. Okoliczne lasy pozwalały na atrakcyjne wycieczki kłusem i szalone galopady, po których niejeden z uczestników wracał z podrapanym przez gałęzie torsem i odparzonym tyłkiem. Zdarzało się, że te okaleczenia leczyli skazani z sąsiedztwa pioktaniną, obficie smarując rany na granatowo, ale najlepszym lekarstwem była codzienna wieczorna biesiada przy ognisku trwająca niekiedy do samego rana, po której znów można było wsiadać na konia. Bywały też różne zabawy w siodle mające na celu doskonalenie naszych umiejętności jeździeckich. Do dziś pamiętam jak to kiedyś na wąskiej leśnej ścieżce ustawiliśmy z gałęzi kilka przeszkód, które należało pokonać w galopie. Mój przyjaciel Darek Skowroński dokonał tego w mistrzowski sposób. Już na pierwszej przeszkodzie wyleciał z siodła ale nie przestał galopować obok konia i razem z nim, nie puszczając wodzy, pokonał ten olimpijski parkur.

Przez pierwsze dni kontakty z Ośrodkiem Więziennictwa były nadzwyczaj udane. Stołówka serwowała bardzo dobre jedzenie, obsługa kelnerów-skazanych była bez zarzutu, bufet obficie zaopatrzony i tani, jednym słowem żyć nie umierać. Niestety próba integracji społeczności obozowej z ośrodkową zakończyła się dość prędko. Zaproszono nas na wspólny wieczorek zapoznawczy, Przybyliśmy tam z nadzieją na wspaniałą zabawę, a była ona rzeczywiście profesjonalnie zorganizowana, Wieczorek prowadziła pani, która przygotowała kilka zabaw, do udziału w których zachęcała rzucając w stronę uczestników piłeczki pingpongowe. Te które rzucane były w naszą stronę przejmował zabawowo nastawiony Grześ Heromiński i bez większego problemu wygrywał kolejne konkursy. Nastąpił konkurs finałowy, w którym uczestnik miał ustawić partnerkę w atrakcyjnej pozycji komponując z niej rzeźbę. Grzesiowi dostała się elegancka pani o puszystych obfitych kształtach. Już na wstępie Grześ przypomniał:”Ja wygrywam wszystko! Proszę mi zaufać!” I pani zaufała. Grześ ustawił ją w pozycji dość dziwnej, mianowicie „na czworaka” czy jak kto woli „na pieska”. Obchodził ją wkoło wykonując dziwne ruchy i wzbudzając na sali ogólną radość. Kiedy usiłował dokonać ostatecznego szlifu owijając panią papierem toaletowym stracił równowagę i przewrócił swoją rzeźbę na parkiet. On wygrał ale myśmy przegrali. Pani okazała się małżonką jakiegoś szefa od więziennictwa, który właśnie wizytował ośrodek i dla niego wygrana Grzesia była kompromitacją. Następnego dnia idąc na śniadanie zastaliśmy bramę do ośrodka zamkniętą. Należne nam wiktuały czekały na nas przed bramą. Tak zakończyły się dobre stosunki z ośrodkiem, ale obóz trwał dalej ku uciesze koni, uczestników i gości licznie nas odwiedzających. Ale następne obozy wakacyjne odbywały się już w innych miejscach.

Tak było na początku… Czterdzieści parę lat temu!

Sympatyk „Ostrogi” i jeździectwa : Waldek Kotas

Opole rok 2020